Jestem jesienna.
Całym latem kipiałam życiem, kolorem, kwitłam, mieniłam się w słońcu.
Długim dniem wystawiałam policzki i ręce na kosmiczne ciepło. Burzyłam się gwałtownie i uspokajałam znienacka. Patrzyłam na wszystko szeroko otwartym wzrokiem i pozwalałam, by chłonięto mój zapach i lekkość. Byłam wczesnym świtem i niespokojną nocą. Dużo ode mnie wymagano, a tak prosto się ofiarowywałam.
Teraz się kurczę i marszczę jak niezebrane jabłka. Pożółkłymi liśćmi opadają mi chęci i nadzieje. Bywam częściej wietrzna i chmurna.
Zamiast motyli i świerszczy roznoszę dźwięki zachodu i ucieczki do lepszych światów. Wysysam z ziemi ostatnie krople, żeby resztkami sił obrodzić w zmarniałe owoce. Przygotowuję ludzi do zamknięcia walizek i oczu nawykłych do malin i zieleni.
Kretom mówię, żeby ryły głębsze nory, tam, gdzie nie dopadnie ich mój zimny oddech. Ogłaszam, chodząc po domach, że eliksir zaczyna działać; niech szykują się na zmiany, grabią liście i karmią psy tłuściej.
Robię tak co roku. A wszędzie i tak częstują mnie tą samą kawą, pokazują wykresy i prognozy, wciskają w ręce twarde cytrusy. Nabierają siebie nawzajem z większą precyzją, niż ja ich doświadczam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz